Wanda Woźniak – Moje wspomnienia z Syberii cz.3

ImageWanda Woźniak – Moje wspomnienia z Syberii cz.3

 

III. Kazachstan

Od miesiąca lutego 1940 r. zaczynają się wywozy Polaków do Rosji. 10 lutego wywieziono na Sybir leśników, osadników. 13 kwietnia – rodziny aresztowanych, lekarzy, sędziów, nauczycieli, urzędników państwowych oraz rodziny oficerów polskich, wśród których i my z Mamą i siostrą Marią znalazłyśmy się. Ta grupa została wywieziona do Kazachstanu. Następna wywózka odbyła się w czerwcu i objęła wszystkich pozostałych. Łącznie wywieziono około 2,5 mln. Polaków.

W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 roku do naszego domu w Łucku wtargnęli milicjanci, NKWD-iści i jacyś cywile, wszyscy z bronią w ręku. Dom był otoczony przez uzbrojonych osobników. Wpierw przeprowadzili rewizję, potem odczytali nam wyrok, że jesteśmy skazane na więzienie i zostaniemy przesiedlone w głąb Związku Radzieckiego celem odbycia kary. Kazali nam pakować nasze rzeczy i dali na to czas pół godziny. Nasza Mama dostała szoku, była nieprzytomna, zamiast ubierać się coś krzyczała i zdejmowała nałożone ubranie. Ja z siostrą byłyśmy bezradne. W konsekwencji nic nie wzięłyśmy z sobą, tylko co na sobie. Jakiś żołnierz zlitował się i zawinął nam tylko w prześcieradło naszą pościel z łóżek, na których spałyśmy. Kazano nam wsiadać do ciężarowego wozu. Wtedy był mróz, mimo kwietnia dochodzący do -20oC. Brat mojej Mamy, który mieszkał z nami nie był wpuszczony do nas i nie mógł nam pomóc w pakowaniu. Potem dowiedzieliśmy się, że kazano mu razem z żoną wyjechać do miasteczka oddalonego od Łucka o jakieś 15 km o nazwie Sienkiewiczówka. Objął tam kierownictwo apteki. Celem tych działań było opróżnienie naszego domu, który został przeznaczony na siedzibę NKWD w Łucku. Wiem, że inne rodziny wzięły ze sobą dużo jedzenia, rzeczy, ubrań, bielizny i.t.p., a my z siostrą zamiast wziąć chociaż bochenek chleba i słoniny, to wzięłyśmy nasze szkolne teczki z książkami, mundurki szkolne i zupełnie niepotrzebne drobiazgi, które akurat były pod ręką. Gdybyśmy wzięły jakieś rzeczy czy ubrania, mogłybyśmy na Syberii wymienić na żywność i zboże.

     W tej ciężarówce była już jedna rodzina i też tak jak my niczego z rzeczy nie miała. Zawieziono nas na stację kolejową w Kiwercach koło Łucka. Tam kazano przejść do wagonów bydlęcych, w których były tylko puste deski, a w rogu otwór w podłodze służący za ubikację. Na tej stacji trzymano nas trzy dni, nie dając nic do jedzenia i picia. Czekano aż cały skład pociągu będzie zapełniony takimi nieszczęśnikami. Dopiero trzeciego dnia dano do jedzenia śledzie solone, nie dając wody. Starsi i młodzież jakoś wytrzymywali, ale dzieci małe bardzo płakały, a matki były bezradne. Miejscowa ludność chciała przyjść z pomocą, bo wiedziała kogo wiozą , ale żołnierze z bagnetami wszystkich odpędzali, a wagony były zaplombowane od zewnątrz. Kiedy już zapełniono cały skład, pociąg ruszył. Nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą. Raz zdawało się, że na wschód, a raz, że na północ. Tak jechaliśmy przez 17 dni. Raz dziennie otwierano wagony i wyznaczonymi trójkami kazano iść na stację po chleb i gorącą wodę tzw "kipiatok". Ani tego chleba, ani tej wody nie starczało dla wszystkich. Dzielono przede wszystkim rodzinom z małymi dziećmi i starcom. Reszta głodowała. Zdarzały się wypadki, że ludzie umierali w drodze. Wówczas zostawiano ich na stacjach. W wagonie po jednej i drugiej stronie z desek zrobiono piętro. Moja rodzina ulokowała się na dole. Wkrótce wszyscy zżyliśmy się, tworząc jedną biedną rodzinę. Wszyscy razem modliliśmy się. Moja Mama odzyskała przytomność dopiero w wagonie, bo do tej pory nie wiedziała co się dzieje. Pytała jakim sposobem znalazłyśmy się w pociągu. Był to dla niej cios bo bolszewików poznała w czasie pierwszej wojny światowej.

     Jechaliśmy przez takie miasta jak: Łuck, Kiwerce, Żytomierz, Homel, Orzeł, Tuła, Penza, Pietropawłowsk, Swierdłowsk, Omsk, Tomsk oraz Pawłodar, gdzie kończyła się linia kolejowa. Kazano nam wysiąść na stacji i czekać aż przyjadą po nas furmankami z kołchozów. Stacja była w szczerym stepie, na około tylko piasek. Tak nas zostawiono do rana. Nocowaliśmy skupieni wokół siebie. A było to 1 maja 1940 roku. Gdy przyjechały furmanki, wsiedliśmy po dwie rodziny i jechaliśmy pół dnia ( ok. 70 km) do kołchozu niemieckiego o nazwie "Rote Fane". W kołchozie uroczyście świętowano 1 maja. Był to kołchoz dość zamożny. Zaraz na drugi dzień był rozkaz, abyśmy się zameldowali w kantorze. Od tego dnia musieliśmy się meldować codziennie, aby nie przyszła nikomu chęć ucieczki. Naturalnie od razu zapędzili nas to roboty. I to do jakiej ?! Ugniataliśmy nawóz nogami. Kto miał jeszcze jakieś obuwie to zostawił je w tym gnoju, bo miejscowi robili to na boso. Przedstawicielem tego kołchozu był Rosjanin komunista, wyjątkowo wredny i mściwy.  Z początku miejscowa ludność odnosiła się do nas z rezerwą. Powiedzieli im, że z Polski przywieziono kobiety lekkich obyczajów i zalecono nie zbliżać się do nas. Po jakimś czasie jednak nawiązaliśmy z nimi kontakt. Tubylcy dziwili się, dlaczego pośród nas jest tak wiele dzieci, starych kobiet i mężczyzn. Po bliższym poznaniu zaczęli nam współczuć, bo oni – Niemcy też dużo ucierpieli od Związku Radzieckiego.

     I tak pracowaliśmy bez żadnej zapłaty, bo w kołchozie obowiązywał rok obrachunkowy i były tylko zapisywane tzw. "trudodni". Aby przeżyć co kto miał, wymieniał na żywność. Pierwsze miesiące jakoś żyliśmy z tego, ale potem gdy skończyły się zapasy zaczął doskwierać głód, brak witamin, szerzyły się choroby. Mieszkaliśmy po dwie rodziny u miejscowych Niemców. Były to lepianki. W piecu paliliśmy zbieranym nawozem krowim tzw. "kiziakami’ oraz piołunem, który rósł w stepie. Miał wysokość człowieka. Pracowaliśmy od świtu do późnej nocy przy różnych pracach polowych bez żadnej zapłaty przez całe lato. Mama nasza po kilku miesiącach ciężko zachorowała. Nie było wiadomo na co brakowało lekarza. Cały czas leżała. Potem siostra Maria zachorowała na cyngę (szkorbut). Ja też chorowałam na cyngę, ale trochę lżej, więc mogłam chodzić. Gdy siostra już była nieprzytomna, ktoś z kołchozu zawiózł ją do szpitala w Pawłodarze. Było to na jesieni 1940 roku. Od tej pory nie wiedziałyśmy co się z nią dzieje. Nie było czym pojechać do niej, a zresztą byłyśmy obie z Mamą też chore. Myślałyśmy, że może już umarła. Zimą 1940/41 roku wszyscy Polacy chorowali. Do cyngi dołączył się tyfus jako efekt braku jedzenia i mydła. A zima była okrutna (-40oC). Ubrań ciepłych nie mieliśmy. Miejscowa ludność trochę nas ratowała dając jakieś stare obuwie i odzież.
     Siostra Maria była w szpitalu całą zimę roku 1940/41. Chyba sam organizm zwalczył tę chorobę, bo oprócz kawałka chleba i ciepłej herbaty nic jej nie dawali. Żadnych leków. Ale chociaż nie musiała chodzić do pracy. Miała swoje łóżko i leżała w cieple. Wspomina, że gdy znalazła się w szpitalu na sali pełnej chorych, przestraszyła się widokiem człowieka z ogromną, spuchniętą głową. Człowiek ten widząc jej przerażenie powiedział: "nie bój się, ja jestem Polakiem". Słowa te uspokoiły ją. W szpitalu było ciepło i dodatkowo dawali codziennie kostkę cukru. Parę zaoszczędzonych kostek przywiozła Mamie. Jedynym ciepłym wspomnieniem w tego szpitala było to, że jakiś chłopiec – Kazach, codziennie przychodził do jej sali i grał na harmonii. Widocznie darzył ją sympatią, miała wtedy 16 lat. Wyszła ze szpitala wiosną 1941 roku. Przywiózł ją z litości jakiś kierowca, który akurat jechał z Pawłodaru do naszego kołchozu (Skłamała bo przyszła piechotą). 

     Tak żyłyśmy w nędzy i głodzie. Dzień 24 grudnia – wigilia – był zawsze najpiękniejszym dniem rodzinnym, a tu był najsmutniejszym. Silny mróz, niebo roziskrzone gwiazdami. Byłyśmy tylko we dwie z Mamą, do tego chore. Nie bardzo pamiętam co jadłyśmy, chyba jakieś "lepioszki" i gorzka herbata – skropione łzami. Na stoliku stało zdjęcie naszego Ojca. Głodne kładłyśmy się spać, a śniły się pełne półmiski. 1 styczeń 1941 r. Nowy Rok – wolny od pracy. Mróz coraz większy. Zdrowsi ściągają skąd mogą jakiś opał by nie zamarznąć. Ja, chociaż jeszcze chora, muszę już chodzić do pracy, aby dostać kawałek chleba. 6 styczeń – Trzech Króli – mróz zelżał z 56oC do 55oC i ten jeden stopień zadecydował, że musieliśmy iść do pracy w te nasze święto. W takiej temperaturze para chuchnięta z ust natychmiast krzepnie. Nie mieliśmy ciepłego obuwia, ja odmroziłam sobie palec u nogi. Bolał bardzo, gdyż czubek palca przywarł do obuwia. Z pracy nikt nie zwalniał, więc sycząc z bólu musiałam dotrwać do końca. Po pracy zarabiałam szyciem lub wyszywaniem, bo miałam trochę nici. Odbywało się to w nocy przy tzw. "kopiłce". Była to butelka napełniona niewielką ilością nafty i sznurkiem służącym za knot. Rano budziłam się z czarnym nosem od sadzy.

Polskie dzieci w czasie wywózki na Sybir. Foto: www.kresowianie.comDopiero po ogłoszeniu dla nas amnestii w październiku 1941 roku, pozwolono nam pracować za wynagrodzeniem. Co prawda bardzo małym, ale za nie można
było kupić w sklepie trochę soli czy cukru. Zdrowsi Polacy zaczęli wyjeżdżać do miasta Pawłodaru, a niektórzy dostali się do armii gen. Andersa. Tak wyjechała moja najlepsza koleżanka Iza Horbuzówna, z którą mieszkałam w jednej izbie w kołchozie Rotefane. Po wyjeździe wszystkich Polaków, zostałyśmy w kołchozie tylko my – trzy. Mama nasza była ciągle chora. Potem przeniosłyśmy się do sąsiedniego sowchozu "Zangar", gdzie było więcej Polaków i tam zaczęłyśmy z siostrą pracować za miesięcznym wynagrodzeniem. Było to przedsiębiorstwo państwowe i obowiązywały inne zasady. W naszej lepiance mieszkały trzy rodziny: pani Latosińska, pani Kulinowska i my. Pośrodku niej była jedna płyta, w której paliło się piołunem i  "kiziakami". Póki tlił się ogień to było ciepło, potem zamarzała woda. Za łóżka służyły deski na tzw. kozłach. Podłogi nie było tylko ziemia. Gnieździło się tam wszelkie robactwo: pchły, pluskwy, wszy, karaluchy. Nie było żadnej higieny, odczuwaliśmy brak mydła, szerzyła się wszawica. W czasie zimy i silnych mrozów, studnie zamarzały, a wodę zastępował topiony śnieg. Podczas silnych zamieci tzw. "buranów" cały sowchoz był zasypany śniegiem. Rano, gdy trzeba było wyjść do pracy, robiło się tunel nad drzwiami i przy pomocy stołków wychodziło się na dwór, tak były zawiane drzwi. Natomiast jak wracało się z pracy, to tylko po kominie można było poznać swoją lepiankę, a śnieg był tak ubity, że można było chodzić jak po drodze. Tunele zrobione rano były zasypane i trzeba było ponownie przekopywać tunel. do paliwa zgromadzonego podczas lata i złożonego obok lepianki też nie można było się dostać. Nie było czym palić i panowało zimno, że ręce grabiały, a nie było nawet czym przykryć się w nocy. Tuliłyśmy się do siebie i tak własnym ciałem grzałyśmy się. Dopiero jak ucichł "buran" odkopywałyśmy lepianki i opał. Straszne to było, nie dość, że głodno to jeszcze chłodno.

     W zimie chodziliśmy do pracy na tzw. "śniegozadzierżanie". Najgorzej było podczas "buranu". Taka była zamieć, że nie było widać, obok kogo się stoi. Trzeba było trzymać się za ręce idąc, żeby nie zabłądzić i nie zamarznąć w stepie. Czasami idąc trzymaliśmy się sznurka, aby nie zejść z obranej drogi.  Praca polegała na usypywaniu dużych wałów ze śniegu, które zatrzymywały śnieg podczas zamieci. Podczas takiej pracy w stepie można było natknąć się na zamarzniętego człowieka, który zbłądził. Leżał tak aż do roztopów, jeżeli go wcześniej nie zjadły wilki. Tego baliśmy się najbardziej. W sowchozie Hangar mieszkańcami byli Kazachowie. Było też niewielu Rosjan i Niemców, którzy przeważnie pełnili jakieś funkcje. Z Kazachami pracowaliśmy w polu przy hodowli bydła. Byli mahometanami i z tego wynikały różne nieporozumienia. Kiedy pracowałam raz z Kazachem na traktorze i daleko było do wyrobienia normy w orce, a zbliżał się wieczór, ten ukląkł na ziemi i zaczął modlić się, aż zrobiło się ciemno. Normy nie wyrobiliśmy i nie dostaliśmy przydziału chleba. Takie sytuacje często zdarzały się. Lepiej było pracować z Rosjanami. Z nami była jedna rodzina żydowska. Ich syn woził paliwo do traktorów. Wszystkim nam starał się dostarczyć trochę tego paliwa, którym świeciliśmy w "kopciałkach". Jedna z córek z tej rodziny za to paliwo została śmiertelnie pobita przez NKWD. Pochowaliśmy ją w stepie, po którym potem chodziło bydło. Nie było cmentarza.

Więcej kliknij tutaj