Wanda Woźniak – Moje wspomnienia z Syberii cz.1

ImageDzięki staraniom pani Jolanty Bilskiej publikujemy dzisiaj na naszej stronie pierwszą część wspomnień Wandy Woźniak – Sybiraczki z Radzynia.

Wanda Woźniak – Moje wspomnienia z Syberii

I. Szczęśliwe lata na kochanym Wołyniu

Lato 1939 roku było wyjątkowo upalne. Były to moje ostatnie szczęśliwe wakacje. Zdałam do pierwszej klasy gimnazjum w Dubnie. W nowym granatowym mundurku z niebieską tarczą na rękawie chodziłam dumna i z niecierpliwością czekałam pierwszego września, początku nauki. Wakacje te początkowo spędzałam na wsi Kraśnica Ułańska koło Dubna, gdzie rodzice moi posiadali ziemię. Nie uprawiali jej lecz była oddana w dzierżawę. Co roku wyjeżdżaliśmy tam zapraszając swoje koleżanki ze szkoły. Jakież to były szczęśliwe chwile gdy po zakończeniu roku szkolnego razem z siostrą Marią i koleżankami jechałyśmy furmanką na wieś. Wtedy nie były w modzie wczasy, a właśnie taki wypoczynek. Rodzice zostawali w mieście pochłonięci swoimi zajęciami, a dzieci wypoczywały czynnie. Ponieważ gospodarstwo było dość duże, dzierżawca miał trochę dobytku, więc siłą rzeczy na ile nas było stać pomagałyśmy i to z wielką ochotą.

A więc pasłyśmy krowy, poganiałyśmy konie w kieracie, układałyśmy siano lub słomę. Ale najlepszym zajęciem było jeżdżenie na kieracie i chowanie się w stertach słomy. Była to najlepsza zabawa. Żona dzierżawcy karmiła nas potrawami wiejskimi, przeważnie kwaśnym mlekiem z ziemniakami i pierogami z fasolą i makiem (Do dziś pamiętam ten smak). W okresie tym zawsze były żniwa, więc mieszczuchami nikt nie zajmował się. To była prawdziwa wolność. Wieczorami chodziłyśmy po wsi śpiewając pieśni i dumki ukraińskie z miejscową młodzieżą. Wołyń to kraina mlekiem i miodem płynąca, ziemia żyzna. Ludność sympatyczna, rozśpiewana. Nie było żadnych podziałów. A byli to i koloniści niemieccy, Czesi, Ukraińcy, Żydzi, Białorusini-Poleszucy, którzy na żniwa przychodzili na Wołyń na zarobek. Polaków na wsiach nie było wielu. Wszyscy żyli zgodnie, przyjaźnili się, dopóki nie skłóciła ich wojna. Lata te najmilej wspominam, jako dzieciństwo sielskie-anielskie jak piszą poeci. Do miasta Dubna z Kraśnicy było około 4 km. A że często konie u dzierżawcy były zajęta letnią porą, więc do miasta i z miasta chodziłyśmy piechotą. To była frajda. Szło się pół dnia, naturalnie często odpoczywając i pod każdym napotkanym krzyżem przydrożnym ustrojonym ręcznikami haftowanymi, na modłę prawosławną, a było ich bardzo dużo zatrzymywałyśmy się wspominając zasłyszane od starszych jakieś niesamowite opowieści. Bo krzyże te stawiali ludzie zawsze na jakąś cześć. W miejscowości tej były widocznie kiedyś duże boje, na polach było jeszcze dużo okopów, które z czasem zostawały zrównywane przez uprawy. Znajdowało się czasem jakieś stare zardzewiałe hełmy, bagnety, łuski itp. pozostałości z czasów I wojny światowej. Miałyśmy nieraz całe arsenały tego, które potem dzierżawca gdzieś wyrzucał. Była też ogromna dolina – lej, nazwana przez ludność ,,Złodziejską doliną”. Była na drodze do sklepu i należało przez nią przejść. Biegłyśmy wtedy szybko odmawiając pacierz, bojąc się strachów. Pamiętam, że kiedyś podczas zachodu słońca na niebie ukazały się dosłownie jakby okopy. Jakaś dziwna poświata. Podobno była to zorza polarna. Chmury były szare – posępne, a promienie słońca przebijające przez nie tworzyły jakby strugi czerwone. Ludność miejscowa wróżyła z tego, że stanie się coś niedobrego, na pewno wojna. Strach nas ogarniał, a było to w sierpniu 1939 roku. Na początku roku właściwie niewiele było mowy o wojnie, ale już pod koniec wakacji narastał jakiś niepokój. Ze wszystkich zjawisk wróżono wojnę, ale my w to nie wierzyliśmy. Jak myśmy wtedy młodo wyglądali. Obecnie coraz częściej wyrywam się z teraźniejszością do przeszłości. Może to cecha wieku bardzo dojrzałego, by jeszcze raz choćby tylko na chwilę znaleźć się w latach, gdy więcej się miało przed sobą nadziei i marzeń niż doświadczeń za sobą. A czy we wspomnieniach można przebierać? Chociaż obecnie cierpię na brak iluzji, ale chciałabym spotkać się z dawnymi przyjaciółmi i przypomnieć te najlepsze, te beztroskie lata życia, które tak mocno utrwaliły się w mej świadomości. Kiedy fikało się koziołki w stodole na sianie w porze żniw, jeździło się na wozach ze zbożem. Kiedy rano wyłaziło się przez okno w koszulach na rosę. A wreszcie śniadanie takie, którego smak dotąd pamiętam – zalewajka, zacierka. O Boże – kiedy to było? Czy w ogóle było? Zaczynam nie wierzyć.

      Wczesnego dzieciństwa wiele nie pamiętam. Rodzice nas bardzo kochali, powodziło się nam bardzo dobrze. Obie z siostrą miałyśmy na wszystko pieniądze. Ojciec ubolewał tylko, że nie ma syna. Do Polski przybył z armią generała Hallera. W 1915 roku został wcielony do armii carskiej i skierowany do Korpusu Ekspedycyjnego do Francji. Po przewrocie (wybuchu rewolucji w Rosji) wstąpił do organizującej się armii polskiej we Francji w 1918 r. Od młodych lat służył w wojsku, miał więc dryl wojskowy. Od czasu do czasu musztrował nas jak chłopców. Nie były to przykre momenty, bo nas kochał. Często opowiadał nam o swoich przejściach z I wojny światowej. A walczył nawet w Afryce. Dzieje Polaków w czasie I wojny były podobne jak w czasie II wojny światowej. Najdłużej jednak był we Francji, miał tam nawet narzeczoną Laurę. Imię to nadał mojej siostrze Marii jako drugie, chyba na jej cześć. Opowiadał nam dużo o swoich przeżyciach, ale w wieku dziecinnym niewiele pamięta się co mówią rodzice.

      Miałam podobno zdolności do malowania. Uczyłam się nawet u pewnego malarza, ale nauka moja polegała na tym, że rozmazywałam dla kawału palcem farby na palecie. Malarz ten malował przeważnie akty, a ja podczas jego nieobecności domalowywałam wąsy, brody itp., czyniąc szkodę. Nauczył mnie jednak coś niecoś, dobierania kolorów, patrzenia na piękne krajobrazy. Zaczęłam nawet szkicować pejzaże, ale wtedy nudziło mnie to. Moja Mama pięknie śpiewała, grała na pianinie i gitarze. Często śpiewała romanse cygańskie, rosyjskie dumki. Bardzo ładnie ubierała się, miała piękne długie kasztanowe włosy spięte w kok. Nigdy nie wyszła do miasta bez kapelusza i nigdy nie opalała się.

     Dubno Przez Dubno płynęła rzeka Ikwa, tak pięknie opisywana w wierszach przez Słowackiego. Wtedy zdawało mi się, że to była szeroka i duża rzeka. Pływać nauczyłam się nie wiem kiedy, chyba zawsze umiałam. Na przedmieściach Dubna był most na tej rzece zwany Pantalijskim. Wtedy zdawało mi się, że jest niezwykle wysoki i duży. Z niego skakałyśmy z siostrą dając nurki. W oczach dziecka wszystko wtedy było ogromne, piękne, bo to był rodzinny kraj. Już po latach, po wojnie w 1968 roku, kiedy przyjechałam do Dubna odwiedzić swoje strony, wszystko było jakieś małe, szare, a ten most okazał się wcale nie taki duży. Miasto, za którym tak tęskniłam przez te wszystkie lata zastałam jakieś inne – nie moje. Chodziłyśmy z siostrą po znanych ulicach, które teraz były brudne, zaniedbane, domy odrapane. Nowe władze radzieckie zaprowadziły takie niedbalstwo. Z kościoła zrobiono dom sportu. A szkoła moja chyba nigdy nie była remontowana, były na niej znaki z czasów wojny od kul. Właściwie żałowałam, że pojechałam do Dubna. Prysły wspomnienia z lat dziecinnych. Widoki zapamiętane z tamtych czasów rozpłynęły się. Takich miejsc związanych z miłymi wspomnieniami nie należy po latach odwiedzać bo to boli.
     W Dubnie upłynęły moje najlepsze lata, beztroskie dobre chwile. Tam też przeżyłam pierwszą miłość, właściwie prawie dziecinną, którą wspominam przez cały czas. To było króciutkie wniebowstąpienie, które z nastaniem wojny prysło. Bo pierwsza miłość po to, aby wspominać całe życie i czerpać z niej radość w trudnych chwilach. To nie prawda, że mija jak pierwszy śnieg. We mnie przetrwała. Wspominam o niej w dalszej części, gdy po latach dowiedziałam się gdzie Stach przebywa. /Czy pierwsza miłość jest ostatnia, czy ostatnia jest pierwsza (ks. Twardowski). /
     

  Pierwszego września 1939 roku. Naloty, syreny, panika. Czasy sielsko – anielskie odeszły na zawsze. Wczesnym rankiem już było wiadomo, że to wojna. Ludzie biegali niezorientowani gdzie się kryć. Zaczęto kopać schrony przeciwlotnicze. Młodzież nie dowierzając co się stało, właściwie nie odczuwała wielkiej trwogi. Nareszcie coś będzie się działo. Ojca mego już wcześniej pożegnałyśmy, ale nie bardzo chciałam wierzyć, ze to coś poważnego. Wiadomo – wojsko zawsze musi być gotowe, w czas pokoju jak i wojny. Od pierwszego dnia wojny harcerstwo przystąpiło do działania. Mieliśmy rozdysponowane swoje funkcje. Jedni do szpitala, drudzy na dworzec kolejowy, inni do kopania schronów, opieki nad dziećmi. Zaczęły napływać masy uciekinierów z zachodu. Mnie przypadło w udziale dyżurować na dworcu kolejowym w Dubnie. Służba nasza polegała na wynoszeniu do pociągów wiozących żołnierzy na front gorącej herbaty i chleba, o który już wtedy było trudno. Nie wiem dlaczego, ale od razu zostały zamknięte wszystkie sklepy. Dla młodszego harcerstwa ciężka to była służba trwająca na zmianę w dzień i w noc. Wtedy wszyscy byli tak pełni optymizmu, że to nie potrwa długo, więc z zapałem wykonywali te obowiązki. Zresztą wychowywano nas w duchu patriotyzmu zarówno w domu jak i w szkole. Każdy z nas wiedział, że służy Ojczyźnie. Wierzyliśmy, że niebawem zwyciężymy. Jeszcze czwartego września odbywała się nauka w szkołach. To dowód, że nie wierzono w klęskę. Moje gimnazjum zaraz przekształcono w szpital, a wszystkie klasy odbywały zajęcia w kościele. Co za pomysł i odwaga. Ale lekcji było niewiele, raptem kilka dni. Pamiętam taki fakt, kiedy siedzimy w ławkach kościelnych z profesorem, aż tu nagle syreny, bomby, alarm, popłoch. Rzuciliśmy się do drzwi. Następnego dnia już nikt nie przyszedł na lekcje. Zaczęło się prawdziwe bombardowanie. Schronów było mało, więc ludzie kryli się gdzie mogli. Samoloty nie tylko zrzucały bomby, ale jeszcze zniżały się i bezpośrednio strzelały do ludności. Raz cudem uniknęłam śmierci. Schowałam się za śmietnik, a obok został raniony człowiek. Wtedy dla mnie naprawdę zaczęła się wojna. Bałam się. Moja siostra ze strachu omal nie wpadła do jakiegoś lochu bo myślała, że to schron. Nie wiem dlaczego, ale my z siostrą ciągle byłyśmy na ulicy, uciekałyśmy z domu i mama nasza nie wiedziała co się z nami dzieje. Zresztą ja ciągle byłam zaangażowana w służbę harcerską. Do szpitala coraz więcej rannych przybywało. Chodziłyśmy do nich spełniałyśmy usługi. Przynosiłam dla nich chleb i bułki wystane w kolejce do piekarni. Z domu wynosiłam mydło, ręczniki, przybory do golenia. Prosto z piekarni gorący chleb niosłam do szpitala. Pomagałam rannym w ich toalecie. Wiedziałyśmy jak bardzo ranni żołnierze czekają na nas. Pielęgniarek było mało. Jeden taki dzień utkwił mi w pamięci. Byłam w szpitalu na piętrze, na sali ciężko rannych. Nagle odezwały się syreny alarmowe, był to nalot. Nigdy nie zapomnę przerażenia w oczach rannych. Z innych sal lżej ranni schodzili z pięter o kulach, niektórym pomagały harcerki. Z sali, w której byłam dwóch rannych nie mogło ruszyć się z łóżka. Ja nie mogłam oderwać oczu od ich przerażonych, błagalnych spojrzeń. Nie mogłam im pomóc. Ale zaraz zjawili się jacyś ludzie z noszami, wzięli ich i znieśli do ogrodu, gdzie już wszyscy ranni i służba medyczna zgromadzili się. Ja szłam obok tych noszy i jeden z rannych trzymał mnie za rękę. Teraz dopiero rozumiem dlaczego. Widocznie odczuwał potrzebę mieć obok siebie kogoś bliskiego, obojętnie kogo. A ja sama prawie dziecko – miałam 13 lat – pocieszałam go, że zaraz zejdziemy. Syreny wyły, samoloty warczały, a ja umierałam ze strachu, że zaraz padnie bomba. Na szczęście nic się nie stało. Po alarmie ranni wrócili do szpitala. Nie wiem w jakiej randze byli ci żołnierze, ale do tej pory pamiętam ich przerażone oczy.
    Mój ojciec może też potrzebował czyjejś pomocy. Od Niego nadszedł pierwszy list z frontu. Pisał, że przydzielono go na początku do DOK Lublin, był adiutantem jakiegoś dostojnika wojskowego. Długo nie wytrzymał i poprosił o przeniesienie w bezpośrednie działania frontowe. Pisał, że został ranny, szczęśliwie bo tylko w palec. Przyszedł jeszcze drugi list, a potem już nie było nic wiadomo.
    Do Dubna przybywało coraz więcej uciekinierów, coraz więcej rozbitych jednostek wojskowych. Po drogach stały porzucone samochody z braku paliwa, zabite konie, trupy ludzkie. Pod wieczór na schodach domu, w którym mieszkałyśmy rozlokowali się jacyś piloci (nie pamiętam daty). Było ich dużo, z rannym dowódcą. Pamiętam, że miał ramię na temblaku. Ale oni byli jeszcze weseli, śpiewali ,,Marsyliankę”. To może była cała eskadra. Tego dowódcę zaprosiłyśmy do naszego mieszkania. U nas przenocował i opowiadał nam o walkach, ale dość optymistycznie. Był w dobrym nastroju. Pozostali piloci nocowali u nas na schodach bo nie było miejsca w mieszkaniu. Oczywiście byli przez nas częstowani jedzeniem, którego niewiele miałyśmy. Wtedy nieraz wspomagaliśmy żołnierzy z rozbitych jednostek. Ludność cywilna chętnie niosła im pomoc.
    A w międzyczasie były naloty i bombardowania, kilka razy dziennie. W Dubnie były koszary, stacja kolejowa, duże zakłady mięsne. Te obiekty były celem Niemców. Pierwsza połowa września była bardzo upalna. Sady obrodziły owocami. Jak nie było co jeść, chodziło się do tych sadów, które były już bezpańskie bo niektórzy ludzie wycofywali się dalej na wschód. I tak ratowało się od głodu. Nasz dzierżawca nawet przyjechał po nas z Kraśnicy, aby zabrać nas na wieś, ale nie wiem dlaczego Mama nasza nie chciała. Wolała pozostać w mieście. Przywiózł nam trochę produktów bo zapasów żywności u nas nie było. Ludzie nawzajem bardzo pomagali sobie, dzielili się czym kto miał. Panowała ogólna życzliwość. Tak dzieje się w obliczu zagrożenia. Dubno rozkopano budując schrony, których dla wszystkich nie starczyło. Chowano się więc w piwnicach. Mieszkaliśmy obok zamku Ostrogskich. Tam ludność również chroniła się.
     Już w połowie września czuło się, chyba wojnę przegramy. Coraz więcej widziało się żołnierzy z rozbitych jednostek. Wracali smutni, coraz więcej uciekinierów z zachodu. Bombardowanie jakby ustało, ale nadziei na spokój nie było. Brak żywności dokuczał. Rarytasem był chleb ze smalcem. Po ulicach snuli się ludzie smutni i zabłąkani. Nie wiadomo było jakie są władze i czy w ogóle są. Ciągłe przemarsze wojsk polskich sprawiało wrażenie, że front cofa się na wschód. O naszym Ojcu nic nie wiedziałyśmy. Pieniądze, które mama miała zupełnie straciły wartość. Żywność kupowało się za odzież na wsi. Mimo to nigdzie nie ruszałyśmy się bo czekałyśmy na Ojca. Moje koleżanki i koledzy porozjeżdżali się. Przybywało coraz więcej uciekinierów z zachodu. Nie wiedzieli, że czeka ich najazd sowiecki i wywózka na Sybir.

Więcej kliknij tutaj