Afryka dzika – cz.3

ImagePodróż w dół Nilu minęła bardzo szybko, za szybko. W Luksorze przesiedliśmy się do autobusu i wróciliśmy do miejsca, w którym rozpoczynała się nasza przygoda – Hurghada ( AL- GHARDAQA). Teraz to zatłoczone miasto ciągłej budowy – powstają nowe hotele, całe kurorty,  rozciągające się przez ponad 30 km nad Morzem Czerwonym. Nieco tłoczno i bardzo głośno – tutaj na pewno nie znają pojęcia „cisza nocna”.

 

Wylegiwanie się na plaży, jako najnudniejsze zajęcie w wakacje, zostawiamy sobie na później – jak zostanie nam chwilka. Zaczynamy więc od wyprawy jeepami na pustynię. Jazda w konwoju jest niezłym rarytasem. Nasz kierowca – Omar – nie oszczędzał swojej maszyny; w górę i w dół, znowu w górę i w dół – było świetnie, mimo że wyszliśmy z auta cali poobijani. No tak, wysiedliśmy na środku pustyni i co dalej? Wszystkie samochody odjechały a my na piechotkę. Najpierw skierowaliśmy się w stronę pustyni, żeby zobaczyć fatamorganę – wow – robi wrażenie. Po zachwytach uczestników, wspinamy się pod górę w gorącym, sypkim i bardzo drobnym piasku. Na szczęście nie była to długa podróż, za wzniesieniem czekały na nas samochody (a to figlarze), którymi dojechaliśmy już do końca naszej wyprawy – czyli do wioski beduińskiej. Ha, wioska to dużo powiedziane. Mieszka tam bowiem około 20 osób. Biednie to wszystko wygląda; ich egzystencja zależy właściwie od państwa oraz hojności turystów. Starają się jednak jak mogą. Tak więc obowiązkowo zaliczyliśmy przejażdżkę na wielbłądach. Nie mam pojęcia jak można na nich urządzać wyścigi????? Być może to z racji moich gabarytów, ale ja na tym wielbłądzie rozkołysałam się po całym jego grzbiecie. Mój wierzchowiec też chyba nie bardzo wiedział co się dzieje, bo zachowywał się tak jak gdyby nikt na nim nie siedział, a może najzwyczajniej w świecie był już znudzony… Pomimo obolałej kości ogonowej, rozbawieni dalej zwiedzamy wioskę. Wpadliśmy do „kuchni” (dołek z ogniskiem osłonięty matami), w której jedna z kobiet robiła placki z wody i mąki a potem piekła je na blasze nad ogniem – po prostu folklor. Zajrzeliśmy także do „warsztatu tkackiego” – wyroby beduińskie są całkiem niezłej jakości i dość ładnie wyglądają. Wykonane w takich warunkach – godne podziwu. W trakcie zwiedzania wioski, przewodniczka opowiedziała nam nieco o ich życiu na tej pustyni i zwyczajach jakie tu panują. Jeszcze chwilka i zaczyna się zachód słońca, kto miał siły – wspina się na szczyt żeby zobaczyć jak słonko chowa się za górami, romantycznie. Kto był nieco bardziej zmęczony zasiada do kolacji. Image

Jest wytwornie ? – siedzimy po turecku na słomianych matach a na stoliczkach palą się świece zanurzone w plastikowych butelkach wypełnionych do połowy piaskiem, bajecznie. Najadamy się do syta pieczoną baraniną i czymś tam jeszcze, nie wiem co to ale było niesamowicie dobre. Na deser zaserwowano nam arbuzy i mango, słodkie i soczyste, mniam. Panowie z wioski, na pożegnanie zaśpiewali, zagrali i zatańczyli przy świetle świec wciśniętych w piasek, aż żal było odjeżdżać.

Czas wracać do hotelu – i tu Omar znowu dostarczył nam emocji, jazda po pustyni w nocy z całkiem niezłą prędkością  coraz bardziej nas utwierdzała w przekonaniu, że syta kolacja nie była dobrym pomysłem. Na szczęście udało nam się ją dowieźć całą w miejscu, w którym być powinna.  
Drugi dzień w Hurghadzie – na plażę jeszcze za wcześnie, sprawdziliśmy tylko czy oby na pewno tam jest. Jak się okazało była i to całkiem przyjemna, a morze – po prostu bajka, cieplutkie i takie niebieskie. Po próbie nurkowania i napiciu się obrzydliwie słonej wody, stwierdziliśmy że jeszcze będzie na to czas. Wyruszyliśmy więc na poznanie miasta. 

„Tour the Hurghada” odbywał się w „wesołym autobusie”, który objeżdżał miasto  kilkakrotnie, dzięki czemu plan miasta znaliśmy już właściwie na pamięć. Totalnie inny charakter zabudowy i rozkład ulic zachwycał nas od nowa. Miasto składa się z trzech dzielnic, które mieliśmy szczęście poznać. Dahar – to prawdziwa Hurghada. Jest tu tradycyjny suk (czyli bazar) w stylu egipsko-marokańskim z licznymi handlowymi uliczkami o wręcz bajecznym wyglądzie. Malutkie restauracje, niektóre tylko dla mężczyzn, o czym miałyśmy okazję przekonać się na własnej skórze. Przy jednej z takich uliczek stał „stragan”, gdzie można się napić świeżo wyciśniętego soku z trzciny cukrowej (asab). Niezbyt sterylne warunki jakie tam panowały nieco nas zniechęciły. Na szczęście mieliśmy okazję delektowania się tym smakołykiem następnego wieczoru, kiedy to w towarzystwie rodowitego Egipcjanina stwierdziliśmy, że nic nam nie grozi. Miejscowi twierdzą, że nie ma nic lepszego dla zdrowia jak ten zielony, gęsty, o mlecznej konsystencji i bardzo słodki, kaloryczny sok. Musieliśmy go wypić w ciągu pięciu minut, gdyż po chwili stał się brązowy i niesympatycznie pachniał – tak też wyglądał, jak … dopowiedzcie sobie sami.

W tej części miasta znajdują się także meczety i jeden z najpiękniejszych, do którego jednak nie można nam było wejść. Akurat trafiliśmy na czas modlitwy, choć tak na dobrą sprawę to tam modlą się chyba bez przerwy.
Około 5 km na południe rozciąga się  kolejna dzielnica Sekkala. To już bardziej cywilizowana część, w której znajdują się hotele, restauracje, w których każdy znajdzie coś dla siebie, bary z egipskimi smakołykami, kawiarnie z przepyszną i jakże aromatyczną kawą oraz  dyskoteki na plaży. Hm, nigdy nie sądziłam że będzie mi brakowało tych głośnych, tętniących życiem przez całą dobę ulic. Powiem Wam, że nie można się tam nudzić.

Trzecia część miasta, właściwie całkowicie nam obca, to dzielnica hoteli (turistic area) – choć właściwie to całe miasto jest turistic. Ciągnie się przez około 20 km wzdłuż wybrzeża i jest… no cóż niesamowicie droga. Powstały tu całe kompleksy 4- i 5-gwiazdkowych hoteli, z myślą głównie o rosyjskich turystach, którzy wprost zalewają to miasto. Z oczywistych względów – jako że była to najmniej ciekawa część miasta – wpadliśmy tam tylko raz, przejazdem.
ImageWybrzeże Morza Czerwonego w Hurghadzie zaliczane jest do jednych z najlepszych miejsc nurkowych świata. Pływanie wśród rafy koralowej, bogatej i niezwykle barwnej faunie i florze oraz wraków statków leżących w tym ciepłym (21-30oC) i spokojnym morzu to zapewne niesamowite przeżycie. Z taką oto myślą wybraliśmy się na rejs glass boat. Pomimo zapewnień, że wystarczy mieć ogólne dobre zdrowie, nie potrzeba też wysokich umiejętności pływackich – na nurkowanie nie starczyło mi odwagi, jeszcze nie teraz. Przez ponad godzinę, w naszej łódce ze szklanym dnem, siedzieliśmy z wlepionymi i wybałuszonymi oczami i nosami przyklejonymi do szyby. Jakże cudownie wyglądały te wszystkie stworzonka: mureny, rozdymki, błazenki, papugoryby, płaszczki, żółwie i mnóstwo innych, nieznanych, poruszających się z taką gracją, dostojnie i tak spokojnie, jakby nas tam wcale nie było.  To naprawdę inny świat, na który patrzyliśmy jak zaczarowani. Och, jak cudownie byłoby się zanurzyć. I nagle koniec, wychodzimy na pokład, rybki są już zmęczone i nie chcą być dalej oglądane. No cóż, każdy ma prawo do intymności.

Image 

W czasie powrotu do portu, daliśmy się porwać rytmom arabskiej muzyki. Chcieliśmy tylko sprawdzić czy płyta którą kupiliśmy tydzień wcześniej, na pewno jest możliwa do odtworzenia. Była i to jeszcze jak. Dzięki naszej niecierpliwości przeszliśmy szybki, skondensowany kurs tańca brzucha, oj działo się działo.
Czas jednak płynął nieubłaganie i niestety, nie wiem wprawdzie jak to możliwe, coraz szybciej. Pora pożegnać się z Hurghadą i morzem.

To było najpiękniejsze pożegnanie w moim życiu. Tuż przed odlotem (jak się potem okazało nie takie „tuż” z powodu opóźnienia samolotu o jakieś 4 godziny), siedzieliśmy jeszcze na plaży, bez słowa, no bo co mądrego można powiedzieć w takiej chwili. Było dość pusto, właściwie byliśmy tylko my wpatrzeni w przypływające i odpływające statki. I nagle …. rozpoczął się odpływ. Szum fal, oddalających się od brzegu i coraz wyższych – morze się cofa o kilkadziesiąt centymetrów, a może i więcej.  Cudownie, jeszcze chwila i na niebie rozświetla się księżyc,  uśmiechamy się  – a jakże – pełnia.  Niesamowita poświata rozlewa się przed nami tak że nie widać łodzi, które jeszcze przed chwilą chybotały się przy molo. Cudnie, przecudnie, bajecznie a już trzeba odchodzić …   

Dwa tygodnie to jednak za krótko, żeby poznać, hm nawet zobaczyć to wszystko co nas interesowało. To był zaledwie rekonesans, ale jakże niezwykły. Ciepły wiatr, nieznane do tej pory zapachy i śpiew muezina na długo pozostaną w pamięci.

Foto: M.J. i E.Cz.

mt_gallery:Afryka 

Więcej kliknij tutaj