Asuan – miasto położone na pustynnym płaskowyżu, jeden z większych, jeśli nie największy, targ Egiptu. To dawna Syene, gdzie Eratostenes w III w p.n.e. po raz pierwszy dokonał pomiaru Ziemi.
Wśród malowniczych, porośniętych roślinnością wysp, między brzegiem gęsto zabudowanego Asuanu a piaszczystym brzegiem nubijskim, płynie miejscami dość rwący Nil. Oczywiście od Nilu zaczynamy przygodę z Asuanem. Na samym początku wybieramy się na wycieczkę feluką do nubijskiej wioski. Po drodze mijamy luksusowy hotel Old Cataract Hotel, zapewne znany Wam z powieści Agaty Christie „Śmierć na Nilu”. W feluce siedzi kilkanaście osób, jest dosyć głośno i tak naprawdę niewiele widać. To dobry powód, żeby wejść na górę, oczywiście za zgodą właściciela łódki. Jest niesamowicie gorąco, mnóstwo ptaków kryje się w szuwarach, czasem spłoszone dźwiękiem silnika feluki wzlatują w górę. No cóż, pięknie jest. Niestety na razie koniec „rejsu”, docieramy bowiem do wioski Gharb as-Sahil. Malowniczo usytuowana wioska na zachodnim brzegu Nilu odzwierciedla to wszystko co kojarzy się z Egiptem. Żółty piasek, zielone brzegi Nilu i błękitne niebo odbijające się w lśniącej wodzie rzeki. Czar tego miejsca przyćmiewa typowy turystyczny charakter. Jednak dla mieszkańców to właściwie jedyny sposób na utrzymanie. Większość mężczyzn pracuje w mieście. Kobiety i dzieci natomiast zajmują się handlem, zmieniając wioskę w jeden wielki bazar, pachnący mnóstwem egzotycznych przypraw, hibiskusem, żółtym szafranem między którymi wyraźnie odznacza się niespotykanie niebieskie indygo. Mnóstwo tkanin i rękodzieła przyciąga naszą uwagę, niestety musimy uważać żeby nie wejść w … odchody wielbłądów, które spacerują uliczkami z turystami na grzbiecie.
Nie omieszkaliśmy wstąpić do nubijskiej szkoły ?. Oj, było zabawnie gdy uczyliśmy się alfabetu i cyfr. Te gardłowe dźwięki, wszystkie jakby do siebie podobne, układały się w jakąś melodię, hmmm sympatycznie. To co mogliśmy zobaczyć, zobaczyliśmy. Przed powrotem jeszcze jedna miła niespodzianka – kąpiel w Nilu. Och, jak dobrze było zanurzyć się w zimnej wodzie, zwłaszcza że gorący piasek na brzegu okropnie parzył w stopy. W drodze powrotnej było zdecydowanie ciszej. Każdy z nostalgią spoglądał w stronę wioski.
Po powrocie do Asuanu – ciąg dalszy, czyli to z czego słynie to miasto.
Niedokończony obelisk, na który oczywiście wchodzimy, mimo palącego słońca. Największy granitowy obelisk o długości 42 metrów, pozostawiony tu, gdy znaleziono na nim skazę. Oczywiście Wysoka Tama. Rzadko spotykane osiągnięcie techniki. Przy wejściu na stoi ogromny kwiat lotosu, betonowy oczywiście. Znak przyjaźni i współpracy Egiptu z byłym ZSRR. Tama jest przeogromna. Jej długość wynosi prawie 4 km, szerokość górnej części to 40 m, natomiast na dole aż 980 m !!! Dzięki jej budowie powstało jedno z największych sztucznych jezior świata – Jezioro Nasera (nazwano je na cześć budowniczego zapory), o długości 500 km. Jego głębokość przy tamie wynosi 180 m. Imponujące. Zaporę pobudowano przede wszystkim w celu wzrostu produkcji energii, jednak są i złe strony tej inwestycji. Zatopiono nubijskie wioski, razem z zabytkami ich kultury. Tama blokuje przemieszczanie się mułu, który użyźniał glebę, dlatego też musiano stworzyć sztuczne nawadnianie i nawożenie. Zmienił się także lokalny klimat, więcej opadów powoduje zagrożenie dla glinianych budynków. Wszyscy się jednak zgadzają że jest więcej korzyści; produkcja energii wzrosła o 10 mld kW/h rocznie, wzrosły obszary uprawne o prawie 1 mln ha, na rzece i jeziorze może odbywać się żegluga, no i bardzo przyjemnie jest posiedzieć sobie na tamie podziwiając krajobraz, jednak niezbyt długo, ponieważ nagrzany beton najzwyczajniej w świecie parzy w pupę.
W Asuanie spędzamy jeszcze kolejny dzień. Następnego wybieramy się więc na spacerek, który ostatecznie wydłużył się do ok. 4 godzin. Było ciężko, zwłaszcza że dopadło nas południe. A my wybraliśmy się na miejscowy cmentarz. Brak cienia, i jakiegokolwiek ruchu powietrza, szybko nas stamtąd wypędził, na dodatek właśnie skończyła nam się woda. Powiem krótko, mieliśmy dość. Na łódkę wróciliśmy taksówką. Ha, taksówki ?. Czuliśmy się tam prawie jak na tym cmentarzu, gorąco i
duszno. Brak jednego lusterka, drugie wisiało na jakimś kabelku, drzwi otwierają się tylko od strony kierowcy, lub z zewnątrz – chyba dlatego aby niezadowolony pasażer nie wyszedł bez płacenia. Na szczęście byliśmy tak zmęczeni że właściwie nam to nie przeszkadzało. Ulga była wielka jak dotarliśmy już na nadbrzeże. Swoją droga podziwiam miejscowych kierowców. Światła na ulicy to wielka rzadkość, zresztą w autach też, m.in. dlatego każdy manewr sygnalizowany jest klaksonem. Jeden wielki ryk klaksonów – można się przyzwyczaić. Tak samo jak do przechodzenia przez ulicę; gdzie chcesz, kiedy chcesz i nikt z jadących nie zwalnia (okropne wrażenie) i nikt nie wpada pod koła samochodów – niespotykane.
Wieczorem wyruszamy jeszcze na pożegnanie Asuanu. Najlepsze miejsce to suk, czyli targ, który teraz oświetlony lampami nabiera magicznego klimatu. Można tu kupić właściwie wszystko. Beduińskie i nubijskie wyroby, materiały, szale, ale przede wszystkim mnóstwo przypraw. Byłoby naprawdę bajecznie, gdyby nie krzyczący we wszystkich językach (także po polsku) naganiacze.
Wracamy na łódkę, za chwilę odpływamy do Luksoru.
Ale to jeszcze nie koniec…