Wanda Woźniak – Moje wspomnienia z Syberii cz.2

ImageWanda Woźniak – Moje wspomnienia z Syberii

II. 17 września 1939 roku

     W nocy z 16 na 17 września 1939 roku usłyszeliśmy jakby przemarsz wojsk. Równocześnie odezwały się strzały. Wyglądało, że rozpoczęła się walka. Nikt nie wiedział kto z kim walczy. Ludzie ostrożnie wyglądali przez okna. W ciemności nie odróżniano tych wojsk. Myślano, że Niemcy już zajmują miasto, a pozostałe polskie jednostki wojskowe jeszcze się bronią. Ta strzelanina trwała do rana. My z Mamą leżałyśmy cały czas na podłodze w naszym mieszkaniu, odmawiając pacierze, drżąc ze strachu. Były wypadki, że zbłąkane kule trafiały w okna.
    

 

 Rano 17 września już było wiadomo, że na nasze tereny wkroczyła armia radziecka. Podobno w nocy polskie oddziały, które wycofywały się na wschód usiłowały zagrodzić drogę jednostkom radzieckim. Wywiązywały się małe potyczki. Pamiętam dobrze ten dzień i te wojska radzieckie, te skośne oczy. Żołnierze jechali wozami ciągnionymi przez małe koniki. Uprząż powiązana sznurkami. Ubrani byle jak. Dużo skośnookich. Na plecach zamiast plecaków jakieś worki, podarte obuwie. Sprzęt wojskowy również ciągnęły małe konie. Widać było, że ludzie i konie są głodni. Każde przydrożne drzewo owocowe zostało natychmiast ogołocone z owoców, a przydrożne ogrody z warzyw. Jedli surowe warzywa i zbierali do worków – plecaków powiązanych sznurkami. Odnosiło się wrażenie, że nigdy niczego nie widzieli i zawsze byli głodni.  Było to nędzne i biedne wojsko. Nikt z Polaków nie wychodził na ulicę. Obserwowano ich z ukrycia. Bano się ich, wyglądali strasznie.
     Powitanie wojsk radzieckich zgotowali komuniści, wśród których dominowali Żydzi z czerwonymi opaskami. Witano ich kwiatami, były przemówienia.
     W Dubnie nie było wodociągów, więc wodę wozili i nosili w beczkach przeważnie Żydzi. Do nas wodę nosiła Żydówka Perla. Z chwilą wkroczenia wojsk radzieckich, powiedziała mojej Mamie, że teraz to my jej będziemy nosili wodę, bo czasy odmieniły się. Nastała dla nich wolność spod pańskiej Polski. Ciekawe, co się z nią stało.
     Część radzieckiego wojska została w Dubnie i zaczęły się sowieckie rządy. Zdarzały się rabunki domów, magazynów.  Żony dowódców, które natychmiast jakoś przyjechały za mężami też przedstawiały obraz nędzy. Każda była w kapeluszu czerwonym lub zielonym, na nogach walonki i byle jakie ubranie. Ale już po tygodniu chodziły po mieście "wystrojone" w nocne koszule damskie, w pasy do podwiązek noszone na spódnice itp. Było jeszcze ciepło, więc mogły prezentować takie stroje. Widziałam też taki obrazek: Jacyś dwaj żołnierze zrabowali duży dywan, rozłożyli na chodniku, przecięli na połowę i każdy wziął jedną część. Obaj byli zadowoleni. To była dzicz, która dorwała się do dóbr.
    Zaczęły się też różne "mityngi", wiece, ustawianie na ulicach gwiazd, portretów Lenina i Stalina. Wszystko to było w podzięce za "wyzwolenie" tych naszych wschodnich terenów od "panów" i oficerów. Słyszałam o takim zajściu: Pewna kobieta wiejska stanęła przy jednym z portretów i zaczęła wymieniać: dziękujemy ci Stalinie, że nas wybawiłeś od chleba, słoniny itp. Została natychmiast aresztowana.
    W ogóle zaczęły się aresztowania, internowania wojskowych i cywilów. Prawie codziennie widziało się jakieś oddziały wojsk polskich, jakieś niedobitki, które pędzone przez Niemców wpadały w pułapkę wojsk radzieckich. Smutny to był widok. Szli razem w jednej kolumnie szeregowi i wyżsi oficerowie. Wszyscy jeszcze w polskich mundurach lecz pozbawionych dystynkcji, naramienników i oczywiście broni. Płaszcze i mundury nosiły ślady kul, niektórzy byli ranni. Szli z podniesionymi do góry rękami, co miało oznaczać że poddają się dobrowolnie. Przez Dubno tylko przechodzili, pędzono ich dalej na wschód do obozów.
     W tym czasie o naszym Ojcu jeszcze nic nie wiedziałyśmy i dlatego zawsze przypatrywałyśmy się tym kolumnom szukając znajomej twarzy. A żołnierze radzieccy rabowali co mogli, byli bezkarni, nic nie kupowali tylko zabierali. Szkoły były nieczynne, młodzież wałęsała się bezczynnie. Sklepy były ogołocone z towarów, brak było chleba. Panowało ogólne przygnębienie. Zaczęto rejestrować ludzi, ich dobytek, rowery, maszyny. Dokonywano wywłaszczenia ziemian i bogatych chłopów. Żołnierze radzieccy, którzy zetknęli się z obfitością jedzenia, nie powstrzymywali się od grabieży. Szczególnie interesowały ich zegarki. Jeden oficer zaniósł do zegarmistrza budzik i kazał przerobić go na ręczny zegarek. Były też akty zemsty przez miejscowych Żydów, Ukraińców, Rusinów. Kto miał do kogoś złość, to donosił sowieckim władzom. Były porachunki osobiste. Stosowano rozmaitego rodzaju podstępy. Kazano o określonej godzinie zebrać się wszystkim mężczyznom w jakiejś miejscowości pod pozorem zebrania, poczym wszystkich aresztowano.
Ponieważ wielu ludzi uciekało wtedy przez zieloną granicę pod okupację niemiecką, do Rumunii lub na Węgry, NKWD zorganizowało sieć przewodników, do których docierali chętni do ucieczki. W rezultacie wpadali na granicy w ręce NKWD. Nasz Ojciec również nawiązał kontakt z takim przewodnikiem i chciał przedostać się do Generalnej Guberni. Nie wiedział, że  był on podstawiony przez NKWD. Sowicie opłacony  dnia 11 listopada w nocy miał Ojca przeprowadzić. Niestety tejże nocy NKWD aresztowało naszego Ojca za sprawą tegoż zdrajcy. O tym napiszę potem bo wyprzedziłam wypadki.  
    Na początku października 1939 r. nadeszła wiadomość od mojego Ojca. Przywiózł ją jakiś wieśniak, który zjawił się w Dubnie z listem do nas. List pisany przez Ojca zawierał parę słów: "jestem zdrowy, mieszkam w Łucku u brata, przyjeżdżajcie do mnie tą furmanką". Żadna komunikacja już nie jeździła. Naturalnie wielka radość, że żyje, ale i obawa jak zawieźć na lichej furmance wieśniaczej nasz dobytek. Mama postanowiła, że jeszcze tego samego dnia wyjechałyśmy z Dubna do Łucka. Ojciec nasz po szczęśliwym powrocie z frontu bał się wracać do Dubna, gdzie wszyscy go znali. Zatrzymał się w Łucku. Miał wielkie zasługi w walkach z bolszewikami z pierwszej wojny, wiele odznaczeń. Było to powodem aresztowań wielu Polaków. Nie uniknął tego w Łucku, ale o tym wspomnę w dalszej części.
     I tak w pierwszych dniach października pożegnałam moje ukochane Dubno na zawsze. Zabrałyśmy ze sobą tylko osobiste rzeczy, trochę odzieży i jedzenie na drogę. Mieszkanie Mama zamknęła na klucz, w nadziei, że jeszcze wrócimy, ale to już nie zdarzyło się nigdy. Nie wiem co stało się z naszymi meblami, rzeczami, mieszkaniem. Po latach, gdy odwiedziłam Dubno (1968 r.), mieszkali tam ludzie obcy, przybysze a głębi Związku Radzieckiego. Byłam nawet u nich i poznałam nasz stół, który stał u nich w korytarzu. Poznałam po inicjałach wyrytych dla zabawy przy odrabianiu lekcji. Jeździłam też do naszej wsi Kraśnicy, ale tam był kołchoz, miedze zaorane, budynki zburzone, nic nie zostało znajomego. Nie można było nawet poznać, gdzie stał nasz dom. Pola zrównane, drogi zaorane.
Z Dubna do Łucka było 54 km. Jechałyśmy cały dzień. Miałyśmy przeprawę z naszym woźnicą, który w połowie drogi zażądał od Mamy dodatkowej zapłaty w złocie bo w przeciwnym razie zostawi nas same na drodze. W liście od Ojca było zaznaczone, że jest opłacony z góry.
    W owych czasach zdarzały się takie wypadki, gdy jedni ledwo uciekali z życiem, drudzy żerowali na nich okradając ich mieszkania. Gdy zaczęło się bombardowanie miast, ludzie uciekali z domostw. Wieśniacy zaś przyjeżdżali furmankami po ich dobytek. Hieny zawsze były i są.
    Mama załagodziła wieśniaka jednym pierścionkiem.
    Pamiętam jak dziś ten smutny dzień, gdy opuszczałam to miasto. Z nikim nie mogłam pożegnać się bo nasz wyjazd ze względu na Ojca miał być tajemnicą. Usiadłyśmy więc na ten nędzny wóz, Mama, siostra Maria (Niunia) i ja. Mieszkaliśmy w śródmieściu, więc musiałyśmy przejechać przez całe miasto. Nie rzucało się to szczególnie w oczy bo takich jak my było wiele rodzin. Wyglądało to śmiesznie. My z siostrą ubrane przyzwoicie z miejska, Mama również, chyba nawet miała kapelusz (bez kapelusza nigdy nie wychodziła z domu), jakaś walizka, jakiś kosz i tu nędzna furmanka wyścielona słomą ciągnięta przez jedną szkapę. Uśmiecham się na wspomnienie. Teraz po latach, gdy wspominam naszą wędrówkę, śmieję się do siebie. Jak to zabawnie musiało wyglądać, ale wtedy jakże szczęśliwe byłyśmy, że jedziemy do Ojca i brata Mamy. Będziemy miały opiekę bo nasza Mama była bardzo niezaradna. Wtedy to ostatni raz widziałam Stacha, stał z kolegą, a ja nie miałam odwagi pomachać ręką na pożegnanie. Teraz po latach ten jeden jedyny dzień wspominam, wraca do mnie jak echo. Pożegnanie z ukochanym miastem, właściwie pożegnanie z moim dzieciństwem. Potem mimo młodego wieku, stałam się dorosła, samodzielna, odpowiedzialna. Zaczęło się dla mnie tułacze życie. Żegnaj dzieciństwo i kochane miasto!           
     Jesteśmy już w Łucku, przywitanie z Ojcem. Z jego opowiadań pamiętam, że sam poprosił dowódców, aby go skierowano na front. On, który walczył w pierwszej wojnie na pierwszej linii, nie potrafił obijać się na tyłach. Był na froncie, nawet był ranny, ale szczęśliwie bo tylko w palec. Niedługo jednak trwała Jego walka. Gdy już było wiadomo, że zbliża się klęska naszych wojsk, że trzeba wycofać się na wschód  i na południe, został przydzielony jako ochrona jakiegoś taboru wiozącego jakieś papiery, dużo pieniędzy i coś tam ważnego. Jechali na południe w stronę Zaleszczyk, aby skierować się ku rumuńskiej granicy. Z tego zrozumiałam, że razem z naszym rządem wywożono do Rumunii coś bardzo ważnego. Trasa wiodła od Warszawy przez Brześć, Kowel no i Łuck. Ponieważ nasz Ojciec nie wiedział co działo się z nami, a przypuszczał, że może jesteśmy w Łucku, więc jeden z samochodów, którym jechał skręcił w ulicę, gdzie mieszkał Mamy brat. Poprosił kierowcę, aby na chwilę zatrzymał się przed tym domem, a On tylko wejdzie, zapyta o nas i zaraz wraca. Długo to nie trwało, ale niestety gdy wyszedł tego samochodu już nie było. Przypuszczał, iż wojsko sowieckie zgarnęło ten samochód wraz z tym dobrem lub po prostu kierowca bojąc się, że to może nastąpić, ruszył w dalszą drogę. I tak został w Łucku nie przeczuwając co Go tu spotka. Przebrał się w cywilne ubranie, zdał broń i myślał o przedostaniu się do swego miejsca urodzenia t.j. na Lubelszczyznę. A były to czasy kiedy jedni ludzie uciekali z Niemiec do Związku Radzieckiego, a inni ze Związku (od bolszewików) do Niemiec. Nikt nie wiedział gdzie będzie lepiej. Tak to nasz Ojciec postanowił przejść "zieloną granicę" z przewodnikiem sowicie opłaconym. Niestety prawdopodobnie przewodnik był zdrajcą. Były już wyrobione dokumenty na inne nazwisko i 11 listopada 1939 r. w nocy miał być przeprowadzony. Wieczorem tego dnia otoczyli nasz dom NKWD-iści z bagnetami na karabinach. Przyszli aresztować naszego Ojca. Zrobili rewizję, zabrali co cenniejsze przedmioty, dokumenty. Mnie i Mamie nie pozwolili się zbliżyć do Ojca. Nałożyli kajdanki na ręce i wyprowadzili do samochodu. Tyle lat już minęło, a ja ciągle mam przed oczami ten widok. Skute ręce, jakiś węzełek jakby kanapka, na nogach pantofle bo było jeszcze ciepło.
    Od tej pory ślad po Ojcu zaginął. Mama pytała w Kijowie i we Lwowie i jeszcze w innych miastach dokąd został wywieziony. Żadnych wiadomości.
    Ja i siostra chodziłyśmy do gimnazjum polskiego w Łucku. Było też żydowskie, rosyjskie i ukraińskie bo takie utworzyli sowieci. Nauka odbywała się na dwie zmiany. Było bardzo dużo uciekinierów. Jeśli były przepełnione klasy, to uczniowie szli do tych klas gdzie było miejsce. Ja byłam uczennicą pierwszej klasy, a czasem siedziałam w drugiej lub trzeciej. Był obowiązek uczenia się. Nikt nie przywiązywał wagi do stopni, było się uczniem i to wystarczało. Ja tak chodząc po różnych klasach stopnie miałam od góry do dołu dwóje. Jak można było uczyć się, gdy w nocy stało się w kolejce po chleb, a w dzień do szkoły. Te nocne kolejki to było też zabawne zajęcie. Cała młodzież wychodziła z domu przynosząc z sobą cos do rozpalenia ogniska (papiery, drewno ze starych mebli, słomę) bo w zimie palono na ulicy ogniska przed sklepami, gdy były silne mrozy. A mrozy roku 1940 były do -30oC. To sowieci przynieśli takie mrozy. W takiej sytuacji jak można było uczyć się. Zresztą wszyscy czekali, że to wszystko rychło skończy się. Image
     Już w styczniu 1940 r. dochodziły wieści, że zaczęły się wywózki ludności polskiej na Sybir. Na stacjach stały tak zwane "ciepłuszki", bydlęce wagony, którymi będą wywożeni Polacy. Nasza mama nie mogła w to uwierzyć, że nas też mogą wywieźć. Inni ludzie uciekali do innych miast, przekraczali "zieloną granicę", a my ciągle czekałyśmy, że wróci nasz Ojciec. Zresztą dokąd miałybyśmy uciekać. Łuck to było nasze miasto i tu czułyśmy się bezpiecznie u wujka, który był aptekarzem i wówczas coś zarabiał w upaństwowionej aptece. Innych dochodów nie mieliśmy. Pieniądze, które wypłacono naszemu Ojcu po kapitulacji, słynne "dębaki" 500 zł straciły ważność. Wymieniono w małych ilościach, a reszta przepadła. Dobrze, że dom był duży, więc mieszkali u nas na stancji uczniowie ze wsi, którzy płacili żywnością. Uczniowie byli różni, chodzili do gimnazjum rosyjskiego, polskiego, ukraińskiego. Wynikały z tego różne narodowościowe konflikty. Wtedy traktowane były jako młodzieńcze "gorące głowy". Potem okazało się, że były to już nacjonalistyczne zapędy, podsycane przez bolszewików, a potem przez Niemców. Tu wspomnę, że ofiarą tych nacjonalistycznych rozbojów padło moje wujostwo w 1943 roku, już podczas okupacji niemieckiej.
     W Dubnie miałam kolegę, syna komisarza policji. Przyjaźniliśmy się. Był trochę starszy, chodził do trzeciej klasy gimnazjum. Ponieważ byłam na swój wiek bardzo wysoka, więc miałam koleżanki i kolegów starszych. W listopadzie 1939 roku przyszedł z Dubna do Łucka piechotą. Nazywał się Józek Leis. Był w drodze do Szepietówki, wówczas miasta granicznego. Od niego dowiedziałam się, że jago ojciec jest internowany i tam przebywa. Powziął więc zamiar wymienienia go i chciał się ze mną pożegnać (wtedy jeszcze taka była młodzież). Od tej pory nic już o nim nie wiem, prawdopodobnie nie został wymieniony na ojca, a razem z nim internowany jako jeniec wojenny i rozstrzelany. Po latach dowiedziałam się, że figuruje w spisach rozstrzelanych jeńców jego ojciec, a o nim nic nie wiem.
    W ogóle wtedy żyło się w ciągłym strachu, że coś się stanie. Każdy przeżyty dzień był darowany. Nawet nie pamiętam pierwszej wigilii 1939 roku bez Ojca. Musiała być bardzo smutna. Jak już wspominałam rozrywką były kolejki za chlebem, cukrem no i chodzenie do szkoły bez książek, poznawanie coraz to nowych uczniów, uciekinierów z pod okupacji niemieckiej. Wtedy chodziły wieści, że Niemcy już mordują, więc tu czuli się bezpiecznie. O, jak przeliczyli się, prawie wszyscy wylądowali na Syberii podczas trzeciej wywózki w czerwcu 1940 r., a potem w czerwcu 1941 r. na dzień przed wybuchem wojny niemiecko- radzieckiej. Ci mordercy zdążyli jeszcze na dzień przed wybuchem wojny tj. 22 czerwca 1941 r. wywieźć wszystkich uciekinierów. Najwięcej było Żydów z pod okupacji niemieckiej. Dopiero będąc już w Kazachstanie dowiedzieliśmy się o nich bo przywieźli ich do nas. Z nimi żyło się w zgodzie, nawet pomagali nam, bo oni byli zamożni. Przeważnie byli z Białegostoku i okolic. Ja ze wszystkimi byłam zaprzyjaźniona. Bywały też kłótnie, bo Żydówki wykorzystywały nas uchylając się od pracy. Był też jeden chłopak, który nie przyznawał się, że jest Żydem. Miał 18 lat. Podobno podobałam się mu. On woził do traktorów paliwo, które było cenne, gdyż służyło do oświetlania ziemianki. On zawsze dawał mi butelkę tego paliwa, które mogłam też sprzedać. Razem wracaliśmy do Polski w jednym wagonie. Wywiązała się między nami przyjaźń z obietnicą spotkania. Niestety my zostałyśmy w punkcie zbornym w Poznaniu, a on wyjechał do Szczecina, a stamtąd do Izraela. Jakiś czas korespondencja trwała, młodość ma swoje prawa. Potem poznałam innych chłopców i urwała się, czego obecnie żałuję. Na starość chciałabym wiedzieć coś o nim.

Więcej kliknij tutaj